Wydarzenia kulturowe – Dżem w Gdańsku

Dżem każdy zna. Może moje pokolenie trochę mniej, starsze bardziej, ale piosenkę taką jak „Whiskey”, „Czerwony jak cegła” lub „Wehikuł czasu” zna każdy.

Starsze pokolenie miało taką cudowną sposobność słuchania Ryszarda Riedela, chociaż obecny wokalista Maciej Balcar też jest niczego sobie. Bije z niego ogromna moc, którą chwyta tłum, koncert wrze, a ludzie dobrze się bawią. Cudowni gitarzyści, perkusista.  Wspaniali ludzie zebrali się w Gdańskim Parlamencie, żeby posłuchać chociaż troszkę dobrego rocka. Pozachwycać się utworami na żywo, otworzyć szeroko oczy ze zdumienia na widok solówki jednego z gitarzystów. Coś pięknego, kiedyś ktoś tak kochający muzykę, może robić to przez całe życie. Szczególnie, kiedy potrafi się tym bawić i zarazić innych.

Wczoraj miałam cudowną sposobność posłuchania ukochanej mojej piosenki na żywo. I powiem jedno, warto było przepychać się pod samą scenę. Kiedy koncert się zaczynał byłyśmy na samym końcu, a w środku koncertu, pod samą sceną. Takich rzeczy się nie zapomina. A z przodu też inna atmosfera jest. :)

Półtora roku za nami…

lecz jeszcze tyle przed.

Nie pisałam nic, kiedy blog kończył rok. Być może skrobnę coś, jak skończy dwa lata. Zapewne tak, bo będzie jakiś konkurs dla moich ukochanych moli książkowych. Dziś napiszę tylko kilka zdań, które chcę upamiętnić dla własnego ego. Byłam tu, jestem i będę. :)

Przez te półtora roku przeczytałam niezbyt dużo, bo zaledwie ok. 150 książek, z czego tylko 116 znalazło miejsce tu, na blogu. Nie jest to wynik imponujący, lecz imponować nie zamierzam, więc liczba zadowala moją skromną osobę. Ważniejsze za to są słowa, treść i refleksje, które płynęły po przeczytaniu danych powieści.

Osób, które przewinęły się przez moją stronę nie liczę, bo to mnie nie interesuję. Ważniejsze są osoby, które poznałam przez ten czas, które wnoszą codziennie odrobione światełka nad tym chmurnym niebem. Bardzo często łapię się na tym, że chce odchodzić od pisania recenzji. Powód jest jeden: nie umiem pisać. Można potwierdzać, zaprzeczać. Nie ważne. Istotne jest to, że często tak myślę. Potem łapię się na tym, iż zakładałam to miejsce dla siebie i tylko dla siebie. Dzięki niemu poznałam tylu wspaniałych ludzi i nawiązałam kontakty o jakich w życiu mi się nie śniło. Dziękuję Wam wszystkim, każdemu z osobna, za pokazywanie innym swoich odbiorów emocji zewnętrznego świata, swoich boli, rozterek i opiniotwórczych recenzji, które tak kocham czytać. Tworzycie mój drugi, bezpieczny dom, gdzie zawsze mogę się skryć. I za to Was kocham.

Chciałabym konkretnie podziękować kilku osobom (proszę nie czuć się urażonym), dzięki którym zupełnie bym nie istniała: Kalio, Nyx, Agna, Clevera, Floss, Kaś, Moni, Pesy. I jeszcze dwie, które były od początku: Wyrysowana_ i Zosik. Od których wszystko się zaczęło. Dziękuję również Panu P. Sawickiemu, który jako pierwszy przetarł mój szlak do recenzji oraz Pani B. Jarząb, która umila mi czas wysyłając wspaniałe książki z Wydawnictwa Initium.

Chociaż zabrzmi to trochę jak wypowiedź jakiejś miss, to i tak dziękuję całej reszcie, która mam nie o tyle w linkach, ale w sercu (i na bloggerze też! :)) za współtworzenie działalności moli oraz za to, że mogę Was codziennie czytać, uczyć się nowych spojrzeń na świat, odkrywać co ciekawsze lektury i twórczo się wypowiadać.  Dziękuję.

Losowanie nr 4

Wybrałam losowanie, gdyż w tylu cudownych odpowiedzi pogubiłam się i żeby było sprawiedliwie. Zresztą bałabym się wyjść z domu, gdybym to ja wybierała. :) Przedstawiam fotorelację z losowania. Kolory okropne, bo lampka niestety daje tylko takie światło. ;/

Pełna lista osób zgłoszonych. Dokładnie 21 chcących.

Losy są już przygotowane. Wołam brata, aby to na niego zrzucić odpowiedzialność.

Tadam, tadam zwyciężcą zostaję:

Proszę o kontakt na maila: dziunia115@gmail.com

„Stowarzyszenie umarłych poetów” N.H. Kleinbaum

wydawnictwo: Rebis
język oryginału: angielski
stron: 156
ocena ogólna: 3/6
ocena wciągnięcia: 3/6

Właściwie, to nawet  nie wiem czego się spodziewałam. Wiedziałam, że to „nowela filmowa”, wiedziałam, że nie będzie odbiegać od filmu. Jednak spodziewałam się lekkiego ubarwienia filmowego świata. Szukałam jakieś głębszej budowy zdań, szerszego opisu poezji czy też głębszej analizy postaci, tak ważnych w tym utworze. Zawiodłam się srodze na tej noweli. Film pozostaje nadal jednym z lepszych, jakie widziałam, ale książka pozostaje daleko w tyle.

Historia nie różni się niczym w porównaniu z filmem. Jesteśmy w akademii Weltona, elitarnej szkole średniej. Główne filary szkoły to: tradycja, honor, dyscyplina i doskonałość. Szkoła, a właściwie surowy i twardy dyrektor Nolan, nie toleruję niepodporządkowania się, lenistwa i braku wyników w nauce. Mamy kilku główny bohaterów, którzy będą współtworzyć tajemnicze Stowarzyszenie umarłych poetów. Na przód wysuwa się kilka ciekawy postaci, których analizy oczekiwałam i nie doczekałam się.

Zaczynając od Neil’ego Perry. Chłopak pochodzi z domu, gdzie na wszystko trzeba ciężko zapracować. Jego ojciec, apodyktyczny i nietolerujący sprzeciwu gbur, chce dla niego jak najlepiej. Pragnie dać mu wykształcenie, o jakim on tylko może marzyć. Szkoda tylko, że nie słucha swego syna, który pragnie być aktorem. Ojciec koniecznie wysyła go na medycynę. Nigdy nie wysłuchał syna, który wielokrotnie starał się podziewać ojcu co o nim myśli. Neil to chłopak z wielkimi marzeniami, czuję się naturalnie na scenie i z tym chce wiązać swoją przyszłość. Niestety, na przeszkodzie stoi i ojciec, i matka, która stoi tylko z boku przyglądając się mężu, co ten wyczynia. Chłopak wiele wnosi do filmu, nie tylko pogodę ducha, ale także marzenia, w które głęboko wierzy. Z pomocą Pana Keatinga zaczyna wierzyć w carpe diem, łapie chwilę.

Drugą ciekawą postacią jest Todd Anderson, nieśmiały dzieciak, z głowa pełną planów i oczekiwań. Nadal wierzy w to, co kiedyś czytał o naturalnej miłości. Wierzy, że jego rodzice są zdolni kochać taką miłością, ale nie jego. Pozamiatany pod dywan kryję się ze swoim zdaniem, boi się go i wcale nie chce wygłaszać. W pewnym momencie okazuję się, że ma niezwykły talent do poezji. Z pomocą nauczyciela angielskiego staje na wysokości zdania – otwiera się przed światem. To on w końcowym stadium noweli staje w obronie nauczyciela, wyzwala w młodzieży bunt do wolności słowa, którą tak „mordowano” w akademii.

Patrząc na tą dwójkę, współlokatorzy, chłopcy z wielkimi planami, odkrywający z paczką przyjaciół, że jednak warto łapać chwilę. Capre diem nie oznacza tylko słów po łacinie, lecz także jakiś kierunek, ważny kierunek, w życiu.

Trzecią przetoczona przeze mnie postać to sam nauczyciel – Pan Keating. Niekonwencjonalny nauczyciel historii literatury angielskiej, uczący chłopców lekkiego, swobodnego i własnego myślenia. Akademia Weltona gościła także i jego, jednak wychodząc z założenia, że w każdej szkole potrzebny jest „taki” nauczyciel wraca do niej, aby nauczać młode umysły. Umysły te są już spaczone, nie tylko nadmiarem niepotrzebnej wiedzy, lecz także dyscypliną, która trzymała w ryzach wolność umysłu. Keating wyzwala tą klatkę umysłową skłaniając chłopaków do podejmowania własnych, zgodnych z sercem, decyzji. A przede wszystkim uczy ich piękna poezji.”Pod nadzorem” wykładowcy chłopcy rozwijają się i mogę swobodnie myśleć. Nie ulegają presji otoczenia i wreszcie stawiają opór surowemu dyrektorowi. Każdy, choć raz w życiu, powinien spotkać taką osobę.

Film pokazywał większą głębie niż ta książka, nie da się ukryć. Dlatego, jeśli ktoś oglądał film, nie warto czytać tej noweli filmowej. Jednak, jeśli zabierzecie się za nią, nie oczekujcie zbyt wiele.

„Ostatnia z dzikich” Canavan Trudi

wydawnictwo: Galeria Książki
język oryginału: angielski
stron: 650
ocena ogólna: 5,5/6
ocena wciągnięcia: 5,5/6

Czytanie takich książek jest bardzo niebezpieczne. Można zaniechać większości funkcji życiowych, odmawiać oderwania się od książki, zapomnieć o bożym świecie czy przypalić gotujący się obiad. Jeśli macie jakieś obiekcje co do zarywania nocy, czytania bez opamiętania, nie czytajcie tej książki. Powiadam wam, wciągnie was niesamowicie.

W świecie fantasty królują mężczyźni. Tego nie da się zamazać ani wyprzeć. Czasem jednak trafiają się takie kobity, które zyskują sławę nie dzięki „byciu kobietą”, ale dzięki wspaniałej umiejętności pisania. Canavan podbiła świat swoimi pierwszym książkami, zauroczyła na „Czarny magiem”, następnie jak dziecku czekającemu na zabawkę wystawiła „Erę pięciorga” by w końcu raczyć nasze gusta literackie „Zdrajcą”.  Każda z tych powieści jest niezwykła i niepowtarzalna… u innych autorów. Zaś w trylogiach autorki występuję cały czas, ten sam schemat, który bardzo mnie dziwi i lęka. Czy każda kolejna powieść tej autorki będzie taka przewidywalna? Nie chodzi o historię, ale o schemat. Czytając wcześniej „Czarnego maga” możemy wywnioskować kolejności wydarzeń w „Erze pięciorga”. Mimo tego, zaskakuje tak jak tego oczekiwałam. I mój ukochany wątek Mirar-Leiard jest wyjaśniony. Lepszej akcji w drugim tomie nie mogła się spodziewać, a dzieję się naprawdę sporo.

Drugi tom nie obiega do reszty ani objętością, ani zachęcającą fabułą. Nadaj występuję tu wieloosobowa narracja, która umila czas czytania tej cegły. Cegła to nie mała, aż zadziwia fakt, iż podczas jej czytania nie ma miejsca na nudę. Początek bywa trudny, niezbyt zachęcający, jednak kiedy znajdzie się wątek, który nas szczególnie zainteresuję, akcja leci jak z bicza strzelił.

Kolejna powieś o Aurai rzuca światło na kilka ciekawych spraw. Oprócz dalszych poczynań Białych autorka dołącza kilka nowych wątków. Poznajemy Imi, królewską córkę ludu Elai, wypływa ona z miasta w poszukiwaniu prezentu dla ojca. Porywają ją piraci, następnie zostaje sprzedana pewnemu okrutnemu Pentadrianowi, który traktuję ją gorzej od zwierzaka. Zostaje uwolniona przez Głosy Bogów Pentadrian. Tak pokrótce rysuję się jej podróż. Dzięki temu zdarzeniu Pentadriani zyskują przewagę nad Cyrklianami – zyskują przymierze z Elai. Innym nowym wątkiem jest postać Reivan, Myślicielki, która w późniejszym czasie stanie się Oddaną Sługą i Towarzyską Imenji, Drugiemu Głosu Bogów. Reivan ma ciężką próbę do przejścia zanim stanie się Sługą. Nie posiada żadnych talentów, a mimo to udaję się uzyskać to, czego pragnienie. Obok jej postaci rozwija się także nowy Pierwszy Głos, który zastąpi Kuara. Rozwija się (chyba) także nowy wątek miłosny. Kolejnymi wątki są wędrówki Emerahl z Mirarem. Jedno z nich wyruszy w podróż, aby odszukać innych Dzikich. Okażę się, że nie tylko bogowie Pentadrian przeżyli, lecz także i kliku Dzikich. Zaczyna się robić co raz ciekawiej.

Dzięki sytuacji Imi patrzymy, że Pentadriani wcale nie są zimni i okrutni. To bliźniacza wersja Cyrklian, którzy także pragnął pokoju i nawrotu poganów ( Pentadrianie Cyrklian i na odwrót). Gdzie podziała się ta okrutna rasa, którą widać było w pierwszej części? Bezwzględni ludzie, którzy zdecydowali się wszcząć wojnę z Ithalią Północną dla swoich celów?

„Ostatnia z dzikich” wiele odsłania, ale także wskazuje wiele nowego. Niech nie zwiedzie was drugi tom, w którym zawsze najwięcej się wyjaśnia. Autorka zapewne ma dla nas jeszcze dużo niespodzianek, a jest w czym wybierać. Dużo spraw jeszcze do rozstrzygnięcia.

„Terapia” Fitzek Sebastian

wydawnictwo: G+J Gruner+Jahr
język oryginału: niemiecki
stron: 286
ocena ogólna: 4,5/6
ocena wciągnięcia: 5/6

Gdyby ktoś mi powiedział, że wygram książkę, która nie tylko mnie zainteresuje, lecz także dopuści się czynu zaciekawienia moje osoby w takim stopniu, iż oczy, same opadające, zaczną samoistnie błagać o więcej powieści odganiając zmęczenie, nie uwierzyłabym. Lepszej reklamy nie trzeba, prawda? Ale. Jedno małe „ale”, gdyby było tak do końca powieść złapałaby duże, zacne 6/6, a tak nie jest. Więc co poszło źle?

Od samego początku, od pierwszej kartki było zagadkowo i frapująco. „Co będzie dalej?” nasuwało się pytanie. Z strony na stroną rosła ciekawość, napięcie a psychologiczna strona rozwijała się na bardzo ciekawym poziomie. Jednakże w pewnym momencie autor przesadził z psychozą bohatera. Zaczynała być ona nudnawa i przewidywalna. Psychoza rozwijała się z bohaterem, gubiąc tropy, zacierając ślady czy tworząc nowe, niezwykłe przypadki. Zupełnie nie do wyjaśnienia sytuacje, fajne, chociaż zbyt mocno popchnięte na psychozę. Wszystko uratował koniec. Podwójny. Ten pierwszy, który da się przewidzieć, oraz drugi, którego nie spodziewamy się zupełnie, łączy wszystko w spójną całość, zaskakującą, troszkę pogmatwaną i niezbyt zadowalającą spójność.

Bardzo ciekawy opis skupia naszą uwagę, skupia też ją okładka. Dziwaczna, prosta, mroczna. Kryje się pod nią dziwaczna historia, zarazem prosta w obsłudze, lecz mroczna w środku. Psychologiczny thriller to dobre określenie. Nie byle jaki thriller.

Nadzieja jest jak okruch szkła w stopie. Dopóki w niej tkwi, sprawia ból przy każdym kroku. Kiedy jednak zostanie wyjęty, to co prawda rana przez chwilę krwawi i trzeba trochę czasu, żeby wszystko się zagoiło, ale w końcu znowu można normalnie chodzić.

Pewnego dnia córka Victora znika. Znika bez żadnego śladu, bohater przekonany jest, że był z nią u lekarza i to stamtąd ją porwano. Dziewczyna jest chora, nikt nie wie dokładnie na co. W pewnym momencie siły słabną i cztery lata później Victor jedzie do odosobnionego domu na wyspie, gdzie stara ułożyć swoje myśli. Zaczyna go nawiedzać (tak, to dobre słowo) Anna, pacjentka ze schizofrenią, która dziwnym przypadkiem wie, co dzieję się z Josephine. Rzecz w tym, że schizofrenikom mało kto wierzy.

Tak rysuje się pobieżna sytuacja, która ma na celu zachęcenia nas, czytelników, do przeczytania tejże książki. Akcja chyba nie dość skuteczna, bo mało osób wie o tej książce. Wielka, powiadam wielka to szkoda. Powieść ta to powieść rodem z opisów charakterystyki gatunków. Zaczyna się tajemnicą od momentu początku książki, od pierwszego zdania a kończy dokładnie na ostatniej stronie kropką. Mogłabym popuścić słowa i rzec, że to klasyka dobrego gatunku. Nie wiem, czy na pewno, jednakże, kto nie marzy o takiej powieści, która zaczyna się wraz  z pierwszą a kończy wraz z ostatnią stroną. O powieści, która nie tyle zaczaruje, co zafascynuję do dalszego czytania. Będzie podsuwała tylko prawdziwe fakt, a jednak będziemy w nie wątpić i kombinować na wszelakie strony. Potrzeba nam książki, która będzie „Terapią” i nią nie będzie. Bo chociaż tak opiewam ją w pochwalnych słowach, nie ma 6, nie ma owacji na stojąco. Rozczarowuję w środku, wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebujemy, kiedy punkt kulminacyjny powinien nas zwalić z nóg. Nie przewala, ale zwala. Zakończenie. Punkt kulminacyjny darujmy sobie, zapomnijmy o wymaganiach. Puśćmy wodze fantazji i cieszmy się 3/4 książki, która jest cholernie dobra! Resztą nie warto zawracać sobie głowy.

„Kapłanka w bieli” Canavan Trudi

wydawnictwo: Galeria Książki
język oryginału: angielski
stron: 700
ocena ogólna: 5,5/6
ocena wciągnięcia: 6/6

„Kapłanka w bieli” to pierwsza część Ery Pięciorga, która jest zupełnie osobnym cyklem do „Czarnego Maga”. Chociaż zawiera troszkę schematów z drugiej trylogii, nadal jest oryginalna i świetnie się ją czyta. Niestety, w porównaniu z Czarnym magiem wypada słabiej.

Auraya pochodzi z małej wioski, pewnego dnia zostaje wybrana, aby uczyć się na kapłankę. Jej zdolności do sojuszy i pokojowych rozwiązań dają jej szansę na lepszy rozwój. W niedługim czasie zostaje ona Białą, nieśmiertelną wysłanniczką bogów, posiadająca nieograniczoną moc i różne dary. Mogłoby się wydawać, że sielanka będzie trwać wiecznie, jednak Biała dołączyła do wysłanników w bardzo ciekawym czasie. Przyjdzie walczyć z tymi, których nie posądza się o tak wielką moc, a Ci, którzy wydają się słabi jeszcze zawojują pole bitwy. Bitwa już wkrótce…

Szczęśliwe zakończenie to luksus na jaki może pozwolić sobie fikcja.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w książce, są religijne wartości, tak ważne dla ludów w „Kapłance bieli”. Pięć bóstw, którzy przeżyli w wojnie bogów, pragnie, aby na świecie zapanował spokój, harmonia i pokój. Chociaż wyznawcy tych bóstw są nastawieni przyjaźnie, to jednak tylko do wyznawców. Uprzedzenia mają tutaj swoje miejsce. Zakazano współpracy z Tkaczami Snów. Odcięto się od ich wiedzy uzdrawiającej, uniemożliwiono kontakty i znajomości. Patrząc w wstecz, mają ku temu powody, przywódca Tkaczy Mirar oczerniał bogów, przez co musiał zginąć. Jednak, korzyści, jakie spłynęły po sojuszu są naprawdę ogromne, więc warto byłoby schować dumę i urazę do kieszeni i pomyśleć o mieszkańcach, aby to im żyło się lepiej.

Nie warto martwić się czymś, czego nie można uniknąć. Dość będzie zmartwień, kiedy to już nastąpi.

Dużą część powieść zajmują opisy prób podpisania sojuszy. Co tutaj mi się podobało to to, że autorka tworzy odmienne rasy, ale jednak tak bliskie naszemu podobieństwu. W książce każdy jest sobie równy, każdą rasę stworzyli bogowie. O tym często zapominamy, że Ziemia to także miejsce życia dla roślin, ssaków, ptaków itd. Fakt, że przewyższamy ich inteligencją, sposobem życia itp. wcale nie oznacza, że możemy uznawać się za panów świata. Zwierzętom nie są potrzebne nasze udogodnienia. My jesteśmy z natury leniwi, więc wszystko co się da uproszczamy. Nie możemy zapominać, że fauna i flora była przed nami, nie po nas, ale przed. To my powinniśmy podlegać (nie do końca), ale przede wszystkim szanować ich siedliska i z rozsądkiem planować rozmieszczenie na Ziemi. W końcu to również i nasza planeta, i ich. Wracając do wątku: Canavan stworzyła Ziemiochodzących (ludzi), plemię Siyee (ludzie-nietoperze) oraz Elai (ludzie-ryby). Chociaż jedni unikają drugich, głównie przez odległość, są gotowi pomóc ludziom w wojnie. Oczywiście oprócz Elai, którzy nie zamierzali podpisać żadnych paktów. Autorka zgrabnie pokazała te nacje, ich życie, zwyczaje i obawy. Pokazała trochę innego życia, które tak Auraya doceniła.

Nie można zmusić serca by wybierało rozsądnie. Samo podejmuje decyzje.

Inną sprawą jest zakazane uczucie, które musiało pojawić się w książce. Tu zaczyna mnie martwić styl Trudi, która porusza się po swoich bezpiecznych schematach. (Mam nadzieję, że dalsze części mnie nie rozczarują.) Jak w Czarnym magu była wojna, zakazana miłość, magia tak tutaj również to występuję. Chociaż te dwie trylogie różnią się od siebie, nadal i tak widać zarys schematu, który niestety się powtarza. Motyw zakazanej miłości między dwójką głównych bohaterów wpłynie także na postacie drugoplanowe. I tu ogromny plus: powieść jest zawiła i pełna niespodzianek. Autorka rozbudowuje tak wiele wątków, aż nie sposób oderwać się od książki. Występuję tutaj także narracja wielu osób, co bardzo sobie cenię. Możemy poznać pobudki wielu osób, a także lepiej zrozumieć sytuacje zawarte w książce.

Polecam każdemu fanowi tej autorki, polecam także tym, którzy czytali Czarnego Maga. Dla tych, którzy chcą się zaznajomić z twórczością Canavan radzę zacząć od „Gildi magów”. Chociaż schematy opuściły ocenę z 6 na 5,5 nie lękajcie się sięgnąć po tę powieść. Zaskoczy ona was nie raz i jeszcze będziecie chcieli poznać dalsze losy.

Konkurs nr 4 „Król z żelaza”

Tak oto drodzy państwo do wylosowania jest książka „Król z żelaza” Druon Maurice. Książka ufundowana przez Wydawnictwo Otwarte trafi do szczęśliwca, który do 16 października godz. 19 zgłosi swój udział w konkursie i odpowie na pytanie. Książkę do szczęśliwca wyśle wydawnictwo, a sam wygrany nie będzie ponosił kosztów wysyłki. W konkursie mogą brać udział wszystkie osoby. Nawet takie, które nie posiadają bloga! Wybranie nowego posiadacza nastąpi 16 października o godz. 20. [Tutaj można znaleźć recenzję].

Najciekawsza odpowiedź zostanie nagrodzona egzemplarzem „Króla z żelaza”.

[Obrazek zapożyczony od Clevery]

„Królowie przeklęci. Król z żelaza” Druon Maurice

wydawnictwo: Otwarte
język oryginału: francuski
stron: 349
ocena ogólna: 6/6
ocena wciągnięcia: 4,5/6

Czego mogłam spodziewać się po książce historycznej? Na pewno nie tego, że tak barwnie opisze tło historyczne, że zbuduje historie, którą nie tylko niecnie mnie zauroczy, ale zbudzi we mnie podziw, obrzydzenie i miłość, jeszcze większą do czasów średniowiecznych.

Książka opowiada, snuje (jak to woli) historie z ostatnich chwil władcy Francji Filipa  IV Pięknego. Jest to król zimny w obejściu, za to miłosierny w swoich planach. Wnosi do państwa tyle samo zła co i dobra.  Jako przykładny król troszczy się o swoich poddanych. Ciekawostką, jaką można ujrzeć w działaniach króla, jest nadanie mieszczaństwu królewskich praw. Inną sprawą są doradcy, którzy odgrywali bardzo dużą rolę w podjętych decyzjach. Zwracam tu uwagę na wartości, jakie niosą doradcy, jakim zaufaniem musiał darzyć ich król. Ile zależne było od dobrej (lub złej) woli takiego pomocnika króla. Wystarczyła jedna mała intryga, aby położyć kres nie tylko władcy, ale także państwu.

Powieść podzielona na trzy części, mniej więcej równie ciekawe. Przewija się przez nie schemat templariuszy i cudzołóstwa, dokonanego w rodzinie królewskiej. I tu znów różnica między czasami. Jaką wtedy poniosły karę księżniczki (nie tylko, każdy osoba, która zdradziła ponosiła wysokie konsekwencje), a jak teraz zniknęły wartości moralne w takich czynach.

Warto zwrócić uwagę na sytuację w państwie francuskim oraz w Anglii, gdzie koronę sprawowała córka Filipa  Pięknego Izabela. Nie panuje bieda ani ubóstwo, szerzy się zasięg i wpływy Lombardów(bankowców). Dopiero w ostatnim roku rządzenia Filipa IV następuję deficyt. Sposób, w jaki król decydował o podatkach, jest godny pochwały. Chociaż z góry planowano jedną osobę, która w pierwszej kolejności poprze postulat państwa i tak monarcha konsultował się z urzędnikami. Zniesiono niewolnictwo. Przeniesiono z Rzymu siedzibę papieską, aby król miał blisko siebie władzę kościoła. Starano się ograniczyć władzę kościoła w państwie. Być może to małe kroki w porównaniu z osiągnięciami XXIw. Lecz w końcu nie od razu Rzym zbudowano, prawda. Jak dla mnie to ogromne krok w drodze do lepszej jakości życia. Która mówiąc szczerze, w średniowiecznych czasach nie była najlepsza.

Jednym z śmiesznych aspektów tej książki są imiona, które mylą się okrutnie. Najczęściej spotykane to:  Filip, Ludwik, Izabela, Edward, Blanka. Były takie sytuacje, że w jednym drzewie genologicznym występowały nawet po cztery osoby o takim samym imieniu! Aż dziw mnie bierze, że nie mylono się nie tylko w opowieściach, ale także w dokonaniach, zasługach czy okropnych czynów.

Postacią ważną wzmianki jest sam król, Filip IV Piękny. Jest to władca dostojny, niewymuszony, urodzony do władania królestwem. Często mający refleksje o sposobie rządzenia, dobry w sercu. Mało wiem o średniowiecznej Francji, tym bardziej o jego władcach. Jednak ten król zdobył moje uznanie zniesieniem niewolnictwa. Był odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu.

„Na próżno jest najpiękniejszym człowiekiem na ziemi, umie bowiem tylko patrzeć na ludzi bez słowa. Nie jest człowiekiem, ani zwierzęciem, jest jak posąg.” (…) „Nic go nie ugnie, to Król z Żelaza.”

Podsumowując: „Król z żelaza” to prześwietna, oddająca realia XIV wieku powieść, którą warto mieść w swoim księgozbiorze. Nie szukajcie tu sensacyjnego wątku, znajdziecie za to intrygi, knowania i zdrady, jakie w owych czasach były na początku dziennym. Tak dużo i tak nie wiele zmieniło się do tamtego czasu.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Otwarte.

Małe co nieco na październik

Większość książkowych blogów już o tym pisała, więc dam tylko małą wzmiankę, iż Mario Vargas Llosa otrzymał literacką nagrodę nobla. Nie wiem czy smucić się, czy cieszyć. Na koncie mam dopiero jedną jego powieść, ale wydaję mi się autorem nie tylko kontrowersyjnym, lecz także prawdziwym do bólu, a tacy również są potrzebni.

Z nowinek dodać mogę, że wyszedł nowy Archipelag – niezależny magazyn bukinistyczny. Po raz kolejny możemy czytać wspaniałe artykuły koleżanek recenzentek.  W tym numerze bliżej słowo „dom”, bo dom w literaturze ma jedną cechę wspólną – każdy może w nim zamieszkać.*

Mały ten stosik, prawie wszystkie książki z niego pożyczone, jednak nie łamię się, zdążę jeszcze obrabować jakąś księgarnie. :) Książki od 1 do 6 (włącznie) to popożyczane z najróżniejszych miejsc. Nie załapała się książka Anne Bishop „Splątane sieci”, gdyż dzień po moim przeczytaniu już poszła w świat. Uwiecznię ją na zdjęciu, gdy wróci.

Lecąc od dołu: 1. „Ostatnia z dzikich” Trudi Canavan, pierwsza część nadal czeka na zrecenzowanie, trochę rozczarowała, gorsza od Czarnego Maga, jednak nadal na dobrym poziomie; 2. „Drużyna pierścienia” Tolkien J.R.R., wreszcie upolowana wymarzona edycja tolkienowskiej sagi; 3. „Stowarzyszenie umarłych poetów” Kleinbaum N. H; 4. „Pachnidło” Suskind Patrick; 5. „Labirynt śmierci” Franklin Ariana; 6. „Piąta góra”, Coelho Paulo; 7. „Terapia”, Fitzek Sebastian, wygrana u Bazyla, szczególnie polecana u Mary, aż nie mogę się doczekać;  8. „Królowie przeklęci. Król z żelaza” Druon Maurice, od wydawnictwa Otwarte;

*Cytat zapożyczony od Moni

„Zdradzona” Cast P. C., Cast Kristin

wydawnictwo: Książnica
język oryginału: angielski
stron: 352
ocena ogólna: 2,5/6
ocena wciągnięcia: 3/6

Matka z córką nie wiele więcej mnie zaskakują. Zaskakują historią, która, tu muszę się przyznać, bardzo mnie intryguje. Zaś nie zaskakuje mnie styl, tak współczesny, że aż nienaturalny.

Ponownie spotykamy Zoey, która zdążyła zaaklimatyzować się w nowej szkole. Jest przewodniczącą cór ciemności, ma wymarzonego chłopaka, paczka przyjaciół nadal ją wspiera i razem tworzą córy ciemności. Sielanka zostanie zakłócona tajemniczymi porwaniami nastolatków, byłych znajomych Zoey. Oskarżenia padają na Dom nocy, dokąd prowadzą wszelkie poszlaki. Zaczyna się wyścig z czasem, kiedy porwany zostaje były chłopak naznaczonej, a przyjaciele stają się wrogami…

Plusem, obok wciągającej akcji, są pojęcia tolerancji w szerokim pojęciu. Nie tylko pojawiają się bohaterowie o innych kolorach skóry, odmiennych orientacjach czy także osoby, które swoje życie ukrywają pod „bajkową aurą”. Te czynniki nie mają wpływu na ich życie i otoczenie w Domu Nocy, tam liczy się tylko ich wnętrze i umiejętności. Cechy, które zawsze powinny być najważniejsze.

Denerwujący może być język, który jak dla mnie, jest zbyt pospolity. Uważam, że pasowałby lepiej klimaty dobrej wymowy, nie zaś kaleczenie słownictwa. Wampiry, jako postacie, są niepodciągane, wciąż czegoś mi brakuje w ich „budowie”. Denerwuje mnie także postać głównej bohaterki, która stara się sprostać wymaganiom autorek. Tworzą one typowy amerykański wzór cnót i praw. Jak na dziewczynę, która lada dzień może zginąć, bo nie przeżyje przemiany, wcale nie sprawia wrażenia zmartwionej, czy choćby zaniepokojonej. Wręcz przeciwnie, biega za chłopakiem i kiełbie we łbie jej w głowie.

Historia w drugiej części jest dużo ciekawsza, przystępna dla oka i milsza dla wyobraźni niż pierwsza. Zaczynają się rozwijać interesujące wątki i aż chce czekać się na kolejne tomy. Poniekąd minusy przeważają nad plusami leczi tak z chętnie sięgnę po kolejne części, z czystej ciekawości.

„Splątane sieci” Bishop Anne

wydawnictwo: Initium
język oryginału: angielski
stron: 304
ocena ogólna: 6/6
ocena wciągnięcia: 6/6

Pierwsza dobra informacja: w 2011 wyjdzie dziewiąta część „Czarnych kamieni”, czyli będzie co czytać! Druga dobra informacja: piąta część jest cholernie dobra! Aż ciarki mnie przechodzą, co autorka może jeszcze stworzyć.

Jak przy czwartej części podchodziłam nieufnie tak przy tej podeszłam zupełnie spontanicznie i bez zahamowań. Rzuciłam wszystkie inne książki w kąt dla tej jednej, wyczekiwanej. To nie tak, że faworyzuję ten cykl i daję mu wysokie noty, bo tak mi się podoba. „Splątane sieci” to książka ponad wszystkie inne książki, jakie ostatnio czytałam. Działa na to klika współczynników: wielowątkowa fabuła, stopniowana akcja, która bardzo wciąga, problemy, poruszane w powieści, cudowny język, barwny świat, nieprzekoloryzowane postacie, trudne charaktery, nieokiełznane żądze i aspiracje. Wszystko to składa się na nietuzinkową powieść, której świat fantasty wciągnie nie jednego czytelnika.

Akcja w nowej części toczy się warto, wciągając z strony na stronę. Autorka buduje napięcie wprowadzając wielowątkową fabułę, która niekiedy przyśpiesza niespodzianki, pobudzając naszą wyobraźnię, lecz niekoniecznie coś zdradzając. Chociaż od początku można domyślić się twórcy drugiego domu strachu czytelnik nie znudzi się powieścią, jak to bywa w tych mało tajemniczych książkach. Autorka stosuje również ładne wprowadzenia wyjaśnień, używając retrospekcji w przyjazny dla stałych czytelników oraz zrozumiały dla nowych sposób.

Pisarka buduje powieść w sposób naturalny, pociągając niewyjaśnione sznurki oraz tworząc nowe, równie ciekawe aspekty powieści. „Splątane sieci” nie są takie, jak inne, męczące książki pisane tylko na siłę. Naturalność ciągu wydarzeń rzuca się w oczy od pierwszych stron. W międzyczasie zbliżamy się do bohaterów, w szczególności do Surreal, która jak dotąd była jedną niewiadomą.

Nie braknie tu humoru, stylu, wyrafinowania czy okrucieństwa. Krwawi ponownie odkrywają przed nami swój świat, świat pełen przygód, krzywd a także miłości i wierności. „Splątane sieci” to cudowna powieść, kontynuacja Trylogi Czarnych Kamieni, którą z przyjemnością będzie chciało się czytać.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Initium.

„Kokaina” Rosiek Barbara

wydawnictwo: Mawit Druk
język oryginału: polski
stron: 96
ocena ogólna: 5/6
ocena wciągnięcia: 5/6

Barbarę Rosiek znam już z „Pamiętnika Narkomanki”, jest to ciągle ta sama Rosiek sprzed rzucenia nałogu. Kokaina nadal rządzi jej życiem, narkotyk niszczy nie tylko ciało, lecz i duszę.

Powinno to być przestrogą dla wszystkich, szczególnie dla tych, którzy chcą próbować narkotyku. Niemiłe obrazy, opisy czy wyznania Baśki powinny wzbudzać w nas obrzydzenie dla tego nałogu, a także uprzedzać nas o jego konsekwencjach. A mimo to, mimo takich książek czy kampanii zawsze znajdą się osoby, którym wydaję się, że narkotyki to jedyne wyjście w ich życiu lub zwyczajnie pragną się „zabawić”.

„Normalne życie. Czy mogę je mieć? Przeraziłam się nagle własnego umierania w tak młodym wieku.”

Barbarba Rosiek to jedyna osoba jaką „znam”, która wyszła z nałogu. Dzięki temu, że nadal żyje, poznajemy jej życie zamienione w piekło z jej niewymuszonej woli oraz tragedie w postaci nałogów, spowodowaną trudnym dzieciństwem. I tu rodzi się moje pierwsze „ale”. Znam kilka osób, które nie mają łatwego życia, nie mają łatwego dzieciństwa, a mimo to nie zeszli na taką drogę. Co popycha ludzi do takich czynów? Do sprzedawania własnego ciała, do niszczenia go, zatruwania? Czy kiedykolwiek będziemy w stanie rozumieć, my niebiorący, życie narkomanów? Ich wybory, ich decyzje?

Chciałabym, by ktoś mnie czasem odwiedził, porozmawiał, przekonał, że pomimo absurdu codzienności najważniejszy jest fakt istnienia.

Książka ta jest skupiona i na przyczynach, i na skutkach narkomanii. Po kolei, szybko wprowadzając nas w swój świat, autorka opowiada, a właściwie snuje swoją historię, będąc na granicy życia i śmierci oraz na granicy poczytalności. Wspomnieniami dokonuję genezy swojego nałogu. Miejscami książka jest niezrozumiała i nierealistyczna. Czytelnika mogą mylić poszczególne stany emocjonalne Baśki, która stacza się ze skrajności w skrajność. Takie czytanie jest i będzie męczące, gdyż sens słów nie zawsze jest widoczny. Odpowiednie wczucie się, chociaż nie łatwe, przyniesie prawdę o bólu, cierpieniu i tragedii, jakie przeżywa Rosiek.

Kokaina tuliła mnie do snu, śmierć spokojnie czekała.

Poszczególne stany psychiczne będą bardziej lub mniej zwracać naszą uwagę. O stanie zdrowotnym dowiemy się więcej z „Byłam schizofreniczką”, jednak już tu można obserwować balansowanie na cienkiej granicy zdrowie psychicznego. Traumy z dzieciństwa (brak miłości w domu rodzinnym, alkoholizm ojca, bierność matki) trzymają bohaterkę w swoich sidłach, przez co popada ona w jeszcze większą nie o tyle paranoję, co odosobnienie. Odcięta od świata, od przyjaciół, z okrucieństwem w głowie planuje tylko własną śmierć. A Śmierć towarzyszy jej każdego dnia.

W życiu można przetrzymać tylko jedno piekło. Każde następne jest lustrzanym odbiciem pierwszego.

W porównaniu z „Pamiętnikiem narkomanki” nie ma tu szczęśliwego końca. Powieść kończy się w martwym punkcie, którego możemy się tylko domyślać. W „Kokainie” autorka umieściła wiele swoich odczuć, emocji czy lęków. Otworzyła się jeszcze bardziej niż w „Pamiętniku”, co możliwe wydawać się nie może. Planując własne wyzwolenie poprzez swoje książki, buduje siebie na nowo, nadaje nowe tożsamości jak budowle z kloców lego. Każda kolejna jej książka zawiera cząstkę prawdziwej Baśki w nowej, lepszej masce.

Przegrałam zanim zaczęłam grać w życie.*

Przeczytać trzeba koniecznie. Ze względu na takich ludzi, którym pomagać trzeba. Z powodu zagubienia i okrutnego losu, zawartego w tej książce. Aby ustrzec się przed takim zagrożeniem i wiedzieć, do czego ono prowadzi. Każdy się uzależnia. Żaden narkoman tego nie uniknie.

*Niestety nie wiem, z jakiej książki pochodzi ten cytat.

„Opowieści o Niewidzialnym” Schmitt Éric-Emmanuel

wydawnictwo: Znak
język oryginału: francuski
stron: 244
ocena ogólna: „Oskar i pani Róża” – 6/6
„Pan Ibrahim i kwiaty Koranu” – 5/6
„Dziecko Noego” – 5/6
ocena wciągnięcia: 5/6

Jak taki gapciu wypożyczyłam książkę, której 2/3 treści już przeczytałam. Szykowałam się na ponowną wielką ucztę z Schmittem, jednakże tylko „Dziecko Noego” był mi nieznaną powieścią. Bawić, bawiłam się wyśmienicie, chociaż zdecydowanie za krótko.

Nie będę znów zgłębiać się w dwie pierwsze powiastki, które już recenzowałam.

„Oskar i pani Róża”: Okazuję się jednak, że tylko dzieci potrafią tak mocno złapać nas za serca. Że tylko dzieci są takie bezbronne, przez co sami tak się czujemy i chcemy w to wierzyć. Okazuję się, że postać dziecka porusza nas do głębi, na wskroś oraz umacnia nas w przekonaniu, że sami wybieramy takie decyzje dla siebie. Cieszę się, że „Oskar i Pani Róża” to moja pierwsza powieść tego autora, gdyż sam autor wydaję mi się człowiekiem dorosłym, ale z dozą młodości w sercu. Tak doskonale pokazał młodość, dojrzewanie, strach, miłość, chorobę i w końcu śmierć oczami dziecka, że śmiem twierdzić iż sam „kumplował się” z Oskarem, nadając mu rzeczywistej, bezbronnej i szlachetnej cechy.

Chociaż ta książka nie ma nic wspólnego z „Małym Księciem” to jednak bez ogródek powiem, iż Oskar, tak jak Mały Książę, zawładnął my sercem nie tylko szczerością, ale samą prawdziwością siebie. O ile tak można to nazwać. Jako dziecko, które w dwanaście dni narodziło się, dorosło, ożeniło się, przeżyło rozterki, zestarzało się i na końcu umarło, Oskar wiele zrozumiał i wiele się nauczył. Te ostatnie dwanaście dni życia, wydłużone do 130 lat, pozwoliły malcowi nie tylko „przeżyć” życie, ale także zrozumieć je trochę głębiej. Do tego wszyscy dążymy – do zrozumienia życia. Jednak czy koniecznie trzeba je rozumieć? Można przecież przeżyć je dziękując za nie w sposób dobrego, uczynnego żywota. [Czytaj więcej]

„Pan Ibrahim i kwiaty Koranu”: Kiedy jest się małym dzieckiem, a tym bardziej małym chłopcem, zupełnie inaczej postrzega się otaczający świat. Świat pełen nienawiści, złości, obiekcji, uprzedzeń, zarówno świat pełen przyjemnych i ciekawych doznań. Nigdy nie wiadomo, kogo na swojej drodze się spotka.

Są książki, które wybieramy sobie do komunikacji miejskiej, na godzinkę w letni wieczór. Jednak „Pan Ibrahim i kwiaty Koranu” to nie jest powieść, którą przeczyta się w godzinkę i w następnej o niej zapomni. Mała objętość, a duża zawartość. Chociaż niewidoczna dla wszystkich. Wystarczy się tylko dobrze wsłuchać. Zapomnieć o bożym świecie. Poczuć szelest stron, zapach kartek, gwar rozmów.[Czytaj więcej]

Pierwsze dwie powiastki były wyśmienitą ucztą. Oskar to była pierwsza moja powieść tego autora i naturalnie trochę porównuje następne do niej. Wszystkie wypadają bardzo dobrze, szczególnie, że pisał je Schmitt. To mówi wszystko.

„Dziecko Noego” to opowieść o opowieść o żydowskim chłopcu, Josephie, który w wyniku wojny zostaje rozłączony z rodzicami. Trafia do „Żółtej Willi”, gdzie ojciec Pons przyjmuję uczniów do nauki oraz żydowskie dzieci potrzebujące schronienia. Jospeh prowadzi podwójne życie przyjmując nową tożsamość, historię swojego życia. Ciągle żyjąc w strachu odkrywa, że życie może przynieść odrobinę radości. Radości w postaci wspaniałego ojca Ponsa, który będzie uczył go hebrajskiego, Kory a przede wszystkim stanie się dla niego jak ojciec.

Tak pokrótce rysuję się historia Josepha. Schmitt ponownie daje głos młodemu chłopcu, który nie z własnej winy jest skazany na rasistowskie uprzedzenia. Młodzieniec odkryje, że tak naprawdę Żydzi i Chrześcijanie to jedno i to samo. Spojrzenie ukazywane przez ojca Ponsa naprawdę przypadło mi do gustu. Ksiądz, który uczył judaizmu Jospeha, który uczył go świeżego i mądrego spojrzenia na religię, zachwycił moją osobę. Taki właśnie powinien być ksiądz, uczący pokory i szacunku, a nie zmuszania do miłości dla każdego. Nie każdy przecież musi miłować druga osobę, a szacunek to trwałe zobowiązanie. Można szanować tych, których się nie lubi, ale kochać? Jak kochać kogoś, kto zrobił tyle zła w naszym życiu? Podoba mi się również jego spojrzenie na boga, który stworzył nas, ale pozostawił wolną wolę. Nie wpływa na to, co dzieję się na świecie.

Wolałbym umrzeć razem z ojcem, dlatego że ojca lubię. Wolałbym umrzeć z ojcem, bo nie chcę ojca opłakiwać ani tym bardziej, żeby ojciec mnie opłakiwał. Wolałbym umrzeć razem z ojcem, bo wtedy byłby ojciec ostatnią osobą, jaką widzę. Wolałbym umrzeć razem z ojcem, bo w niebie bez ojca nie będzie mi się podobać, a nawet będę się bał.

Schmitt ponownie skłania nas do refleksji nad istotą życia, nad tym, co powinno być ważne w naszym życiu, a co warto robić, ale bez większego przekonania. Bez względu na to, jaką mamy religię i kim się urodziliśmy w sercu zawsze mamy wolną wolę. W duszy zawsze pozostaniemy wolni z własnymi przekonaniami. Polecam gorąco.

Joseph, chciałbyś wiedzieć, która z tych dwóch religii jest prawdziwa. Żadna! Religa nie jest ani prawdziwa, ani fałszywa, proponuję tylko pewien sposób życia.

„Klątwa tytana” Riordan Rick

wydawnictwo: Galeria Książki
język oryginału: angielski
stron: 312
ocena ogólna: 5/6
ocena wciągnięcia: 5,5/6

Być może zrobiłam błąd czytając te tomy jeden po drugim. Z jednej strony zaczęły mnie denerwować młodzieżowe komentarze Percy’ego, zaś z drugiej – nie mogę doczekać się kolejnego tomu!

Zupełnie nie wiem, co mnie napadło, jednak czuję się, jakby rzucili na rynek nowego Pottera, którego mogę pokochać. Nie będzie to miłość równie mocna ani od pierwszego wrażenia, jednak będzie to miłość do mitologii greckiej w współczesnym życiu.

Jeśli już zaczynam od mitologii to muszę wspomnieć o jej nadmiarze w książce. Chociaż pierwsze dwa tomy miały idealnie wyważoną gamę wydarzeń powiązanych z bóstwami, tak tu autor zaczyna niebezpiecznie się przechylać w stronę wyjaśnień każdego zjawiska, wydarzenia jakimiś scysjami, nieścisłościami, wojnami itd. między greckimi bogami. Można by zostawić w spokoju legendę o świętym Mikołaju, zupełnie nie potrzebie pisarz zrzuca winą lub przydziela chwałę konkretnemu bóstwu. Wychodzi na to, że wszystko co mamy to tylko i wyłącznie ich zasługa. Każde święto, każda zabawa i inne pomysły są związane z Nimi. Riordan stworzył totalitarny świat, o którym śmiertelnicy nie mają pojęcia. Sama mitologia jest tu miło i przystępnie wprowadzona, chociaż zrobiono z Percy’ego zupełnego nieuka, który nie ma pojęcia o żadnym micie czy potworze. Mity ładnie wiążą się z wątkami w powieści nadając im przyśpieszonego i magicznego rytmu.

Nawet najdzielniejszym zdarza się upadek.

Akcja jest tu wartka i zaczyna się od samego początku powieści zmuszając nas do wciągnięcia się w bieg wydarzeń. Tym razem uprowadzona zostaje Annabeth. Będzie miało to związek z planem Kronosa, z którym być może trzeba będzie zmierzyć się osobiście. I znów, jak w przypadku Pottera, Kronos zaczyna się odradzać, pełen zemsty i chęci panowania nad światem. Jego armia jest co raz silniejsza. Mimo tych porównań z HP cykl zyskuje oryginalnością bohaterów pobocznych. W powieści pojawiają się nowe postacie, które burzą „porządek” w odczytywaniu przepowiedni. Już wkrótce okażę się, kogo dotyczy przepowiednia… Lecz nie zdziwcie się, że czeka na was jeszcze masa tajemnic do odkrycia.

Nie mogę przyczepić się do wielu rzeczy, jednak pewne sprawy są warte uwagi. Same tajemnice powoli zaczynają się mieszać. Trzeba dobrze się skupić, aby przepowiednie nie mieszały się z mitami lub poszczególnymi osobami. Ich natłok jest czasem zatrważający w porównaniu z tym, ile zostało odkryte. I tu plus dla autora: wielowątkowa fabuła. Riordan stara się plątać naszymi informacjami tak, abyśmy pod koniec odkryli, że nie wiemy tak naprawdę nic. Pozostawiając schemat zakończeń rozdziałów z dozą sekretu od razu czujemy się zachęceni do odkrywania tajemnic. Tych tajemnic jest tyle, że wyobraźnia wariuje od konspiracji, wykrywania wrogów, potworów czy planów tytanów.

Inną sprawą jest narracja. Występuje tutaj narracja jednoosobowa, która w pewnym momencie może irytować. Chętnie poznałabym spojrzenie z innej strony, chociażby tytanów, których aspiracje do panowania nad światem bardzo mnie intrygują. Spojrzenie Annabeth byłoby bardziej pomocne, gdyż ma ona większe pojęcie o mitach, potworach i przepowiedniach. Ciekawi spojrzenie bogów, satyra Grover czy nawet samego Chejrona. Tego brakuje mi tutaj najbardziej: narracji wieloosobowej.

Najniebezpieczniejszymi wadami są te, które w umiarze są dobrem.

Cykl polecam nadal, gdyż może zaskoczyć, rozczarować, wywołać smutek i uśmiech. Być może kolejne tomy okażą się strzałem w dziesiątkę. „Klątwa tytana” to powieść bardzo dobra, szybka w czytaniu, przyjemna oraz taka, do której będzie wracało się z chęcią.

„Morze potworów” Riordan Rick

wydawnictwo: Galeria Książki
język oryginału: angielski
stron: 280
ocena ogólna: 5,5/6
ocena wciągnięcia: 6/6

To, co sprawiło, że przeczytałam powieść młodzieżową nadal trawa i zmusza mnie do dalszego czytania. Mitologia grecka zgrabnie umieszczona w naszym codziennym życiu jest tak dosłowna i tak żywa, że czytelnik od razu przyzwyczaja się do herosów i greckich bóstw na porządku dziennym.

Riordan ma bardzo ciekawą cechę (wysoce przeze mnie cenioną). Przyciąga sytuacjami od samego początku. Historia, która ma zawiłą i interesującą fabułę, wciąga od początku do końca. Tajemnice wyjawiają się w odpowiednich momentach książki nie czyniąc rozczarowania czytelnikowi. W podobnym stylu, co na przykład u Browna, każda ostatnia strona rozdziału zostawia dozę niewiedzy, wręcz hipnotyzując do dalszego czytania. Powieść czyta się szybko i przyjemnie, co zdecydowanie wpływa na młodszych czytelników. Bez zbędnych zachwytów nad mitologią, ale wtrącając pewne mity i zagadnienia autor ubarwia powieść, nie zaś przynudza. Stara się wprowadzać młodzieżowy język, aby powieść była jeszcze bardziej przystępna dla młodszej rzeszy odbiorców. Nie gubiąc przy tym dobrego wątku i stylu.

Prawdziwy świat jest tam, gdzie są potwory. Dopiero tam przekonujesz się, ile jesteś wart.

Ponownie spotykamy się z Percym, pół-herosem, dzieckiem jednego z trójcy: Posejdona. Jako syn boga mórz Percy od samego początku skazany był na docinki. Teraz, gdy spotykamy go ponownie jest już o rok starszy, a problemy nadal go nie opuszczają. Kolejne wakacje w Obozie Herosów przyniosą zupełnie nowe, niebezpieczne przygody, z którymi Perseusz będzie musiał sobie poradzić. Nie tylko musi walczyć o ocalenie obozu, lecz także uratować swojego przyjaciela satyra, Grovera. Wraz z nim wyruszy Annabeth oraz jego nowy kolega, cyklop Tyson. Po drodze będą musieli walczyć nie tylko z potworami, ale także z własnymi uprzedzeniami i pokusami. Czy zło odbuduje swoje siły?

Ten tom jest zdecydowanie lepszy od pierwszego. Chociaż poziom tajemniczości jest zbliżony to jednak w tym tomie zaczyna się dziać o wiele więcej. Z roku na rok, im starszy jest Percy, tym szybciej zbliża się czas przepowiedni, która nadal nie do końca jest znana. Owiana tajemnicą, zależąca od jednego z herosów przyniesie albo zniszczenie bogów, albo ich dalsze egzystowanie. Kolejnym plusem jest fakt powracania autora do poprzednich wydarzeń. Ładnie „wciśnięte” informacje są bardzo przydatne, kiedy dzieje się akcja związana z poprzednimi wydarzeniami. Również nawiązania do mitów są trafnie usadzone tak, że nie da się ich przeskoczyć. Daje to w pewien rodzaj gwarancję zapoznania się z mitami oraz mitologią. Jednym z problemów dających się tutaj zauważyć są pokusy. Pokusy, z którymi każdy musi nauczyć się walczyć. Wybrać, po której stronie będzie się stało.

Inną sprawą są uprzedzenia, które wtrąca autor. Obserwować można tutaj stereotypy z cyklopem. Tyson jest zupełnie inny od jego pobratymców, którzy nie cieszą się dobrą reputacją. Można zrozumieć niechęć obozowiczów do niego, jednak w pewnym momencie, kiedy Tyson ratuje tyle razy pewne osoby z opresji, wstyd, jaki wywołuje u co poniektórych jest denerwujący i zupełnie nie na miejscu. Przecież to, jak ktoś wygląda, czy z jakiego narodu pochodzi nie czyni go od razu takim samym. Pewne rzeczy są owszem uwarunkowane w podłożu genetyczny, jednak bez przesady. Kogoś, kto uratował ci życie nie powinno się wstydzić, prawda?

Chociaż plusy mają dużą przewagę, znajdą się i minusy, których przeoczyć nie chcę. Zastanawia mnie fakt schematu z Harrego Potter’a. Widać tutaj duże podobieństwo do powieści Rowling: Percy, jako jedyny, który może ocalić wszystkich, Annabeth, czyli ta najmądrzejsza z paczki oraz niezbyt rozgarnięty Tyson. Chociaż tematyka różni się w tych powieściach, schemat pozostaje zbliżony. Idąc dalej – wykrzywianie na muzykę klasyczną. Każdy ma prawo słuchać to, co chce, jednak zdania skierowane w temacie muzyki słuchanej przez Chejrona są ubrane w takie słowa, które mówią same za siebie „Nie słuchaj takiej muzyki, bo to obciach” lub „Muzyka klasyczna to nie jest gatunek, którego warto słuchać lub chociażby poznać”.

Podsumowując, mimo minusów czy plusów powieść polecam, gdyż tematyka jest oryginalna. Książkę czyta się szybko, przyjemnie i z chęcią. Nowe przygody Percy’ego i jego przyjaciół dostarczą nowej dawki tajemnicy, potworów i przygód, od których nie będziemy chcieli się oderwać. A świat mitologii pochłonie nas raz na zawsze.